18 listopada 2011 roku. Siedzę na pożyczonym od wujka krześle przy biurku, które sam mi przed chwilą składał. Żegnam się z babcią, która zamyka drzwi. Z laptopa puszczam Selah Sue – This World i odchylam głowę. Stało się. Mieszkanie samemu. Jestem w swoich trzydziestu dwóch metrach kwadratowych żądna wyzwań, masy pozytywnych wrażeń i samych przyjemności. Dziś stuknęło 5 lat.
Opuszczenie gniazda
Nie ma odpowiedniego wieku na opuszczenie gniazda. Jedni za wcześnie, inni stanowczo za późno. Tak, tak, mam tu na myśli tych trzydziestolatków, którzy kurczowo trzymają się rąbka spódnicy mamusi. Ja nie miałam dużego wyboru. Znalazłam się w swoich czterech ścianach w wieku osiemnastu lat myśląc, że teraz będzie już tylko z górki. Że te czasy, kiedy babcia krzyczała, że wróciłam za późno to były Te Trudne Czasy. Kiedy nie mogłam jechać na imprezę, wszystkie koleżanki miały nową markową bluzę, wakacje na Rodos i swój pokój. Te Trudne Czasy minęły i teraz jestem odpowiedzialna, zaradna, dbająca o swój czubek nosa. Tak właśnie myślałam.
Pierwsze kroki
Swojego pierwszego obiadu nie byłam w stanie zjeść. Ziemniaki były niedogotowane, a mięso spalone na wiór. Wywaliłam cały do kosza. Przy następnym obiedzie wisiałam na telefonie na przemian z siostrą i babcią, starając się ogarnąć ten cholerny chaos pomiędzy jednym a drugim garem. Kiedy dziś wyciągam pachnący sernik z piekarnika, przypominam sobie moje początki w kuchni.
Po pierwszym tygodniu mieszkania samemu na moim koncie zrobiło się pusto. A ja zdziwiona nie wiedziałam co się stało, no to poszłam na obiad do babci. Teraz w listopadzie myślę, ile przeznaczę na przyszłe wakacje, organizując fundusze.
No i nie mogę zapomnieć o niezapomnianych imprezach. Alkohol lał się litrami, czasem w kawalerce spało więcej więcej ludzi niż mieściło się w starym maluchu. Raz chciałam, żeby było perfekcyjnie i kulturalnie. Zrobiłam kolację razem z przyjaciółką. Przed świętami. A na półce stała choinka wielkości butelki wody. Siadając do kolacji ze znajomymi, uradowana, że w końcu jestem Panią Domu Numer Jeden, wrzasnęłam na cały pokój. Zapomniałam, że chciałam, żeby masło szybciej było miękkie i postawiłam je na kaloryfer w łazience. Na samej górze, na chwilę. Kiedy wpadłam do łazienki, omal się nie zabiłam na tłustej, ohydnej podłodze.
Okazało się, że nie wszystko jest takie proste. I wcale nie biegnę z górki, tylko pod nią idę.
Mieszkanie samemu a samodzielność
Mile wspominam tamten czas.
Minęło pięć lat odkąd zostałam sama ze sobą, ze swoimi dwoma talerzami na krzyż i brudnym koszem pełnego prania, którego nie potrafiłam wstawić do pralki. Zabawne. Pozostałam sama sobie i oprócz poznawania życia z bliska to przede wszystkim uczyłam się siebie. Co lubię, co mnie denerwuje i jakie właściwie wartości są dla mnie ważne. No właśnie.
Przy tej całej nauce odpowiedzialności dobrze było zadzwonić do ludzi, którzy byli blisko, szczególnie rodziny, która w moment zjawiała się w drzwiach jak ciekło z toalety, z kuchni zaatakował mnie gang prusaków (sąsiadka nie lubiła wynosić śmieci) albo leżałam z 40-stopniową gorączką nie mając sił kiwnąć palcem. To dzięki nim zakręty mogłam pokonywać totalnie prostszą drogą, którą mi pokazali. Ode mnie zależało którędy pójdę. Zawsze ode mnie.
Lata mieszkania samemu, próby oswojenia się ze wszystkimi obowiązkami i wyrobienia sobie nawyków były trudne, ale zdecydowanie opłacalne. Teraz, choć nadal się uczę, jestem bardziej świadoma i samodzielna.
Bo zaradność i samodzielność nie polega na tym, że we wszystkim musisz być perfekcyjnym i idealnym. Można być samym i dzielnym. Z ludźmi, którymi się kocha. Idąc drogą, która odpowiada nam, a nie wszystkim dookoła.